Tupot ciężkich męskich butów rozległ się na klatce schodowej. Ktoś wyraźnie zmierzał w kierunku naszego pokoju.
– Halo, halo, gdzie jesteście!? – rozległo się na korytarzu
– Tutaj! – odkrzyknąłem, starając się nie udławić resztkami spożywanej właśnie kanapki.
W drzwiach stanął Szczupły, syn naszej gospodyni. Mężczyzna niewysoki, lecz słusznej postury, swoimi gabarytami dokładnie wypełniał przestrzeń pomiędzy framugami. Z ciekawością rozejrzał się po pokoju i zapytał:
– Jedziecie na narty?
– Oczywiście!
– To się zbierajcie, mam samochód terenowy, zabiorę was pod wyciągi.
Duszkiem dopiliśmy herbatę, migiem złapaliśmy sprzęt i pobiegliśmy za Szczupłym. Tak zaczęła się nasza narciarska przygoda w Korbielowie.
W 1998 roku zima w Korbielowie nie rozpieszczała…
…górskie hale zieleniły się na potęgę, jedynie szczyt Pilska, niczym jakiś albinos, uparcie tkwił w białej szacie śniegu. Maniacy narciarstwa musieli jakoś dostać się do Szczawin, skąd zaczynały kursować pierwsze wyciągi. Piechotą, z nartami na plecach szło się nie mniej niż godzinę. Dlatego też oferta podwiezienia złożona przez Szczupłego błyskawicznie wymiotła nas z chałupy, chociaż nie byliśmy nawet w połowie śniadania.
Na podwórzu czekał przedpotopowy Gazik. Wokół uwijało się kilku narciarzy. Z trudem zmieściliśmy się na kipie. Szczupły zasiadł za kierownicą i zamknął drzwi jednym solidnym trzaśnięciem.
– Uprasza się o nie trzaskanie drzwiami, bo lakier odpada! – pouczył brat Szczupłego Tadek
Odpowiedziała mu gromka salwa śmiechu. Lakier praktycznie był tylko wspomnieniem, a podłoga w szoferce w kilku miejscach umożliwiała obserwację gruntu umykającego spod kół.
– No, może lakier nie jest tak zupełnie w porządku, ale plandekę mamy nową – doprecyzował Tadek.
Rzeczywiście, plandeka pachniała świeżością, trzeba było tylko uważać, aby nie poharatać się o przytrzymujące ją krzywo wbite gwoździe. Jednak Gazik po górskim terenie poruszał się nad wyraz żwawo i wkrótce dotarliśmy do wyciągów. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że była to najbardziej luksusowa podróż, jakiej mieliśmy zaznać, podczas tygodniowego pobytu w górach.
Zanim znaleźliśmy się w Korbielowie…
…przez kilka godzin tłukliśmy się najpierw pociągiem, a potem PKS-em. Mnóstwo czasu, aby przeczytać od deski do deski stos kupionych w kiosku gazet. Największe wzięcie miał dodatek turystyczny do „Wyborczej” zawierający szczegółową relację z najważniejszych europejskich stacji narciarskich. Mogliśmy dowiedzieć się na co może liczyć turysta w Austrii, Francji, Włoszech, Szwajcarii oraz Słowacji. Na samym końcu artykułu był też akapit o… Ukrainie. Rozbawił nas opis lokalnych „skibusów”, czyli zdezelowanych ciężarówek dowożących turystów pod wyciągi. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że naszego kraju od Ukrainy wcale nie dzieli jakaś przepaść cywilizacyjna…
Polska rzeczywistość „narciarska”…
…okazała się nie mniej wymagająca. Zasapani, spoceni, z nartami na plecach, kolejny dzień mozolnie wspinaliśmy się pod dolną stację wyciągów, czule wspominając przerdzewiały Gazik Szczupłego. Ukraińskie skibusy nie wydawały nam się już tak zabawne, jak w momencie, gdy czytaliśmy o nich w ciepłym przedziale pociągu. Wreszcie czwartego dnia los się odmienił. Jak zwykle przechodziliśmy koło parkingu i, jak zwykle zauważyliśmy karteczkę, na której ktoś nieporadnymi kulfonami napisał, że dzisiaj wyjątkowo kursy „Robura” są odwołane. Już mieliśmy ruszyć pod górę, jednak zastanowiła nas grupka ludzi, która uparcie na coś czekała. Okazało się, że „Robur” faktycznie nie jeździ, ale za chwilę będzie tutaj pan Zenek ze swoim „Starem”. Chwila u pana Zenka wynosiła dokładnie 37 minut. Tłumek narciarzy niecierpliwił się, co rusz ktoś biegł w kierunku obejścia pana Zenka i wracał z „łamiącą” informacją:
– Zjadł ostatnią kanapkę! – donosił pierwszy
– Właśnie skończył pić herbatę! – raportował kolejny
Wreszcie pojawił się sam Zenek i jego maszyna. Kierowca zaparkował z fasonem, wysiadł z szoferki, spojrzał na ludzi i bez zbędnych ceregieli rzucił:
– Po dychu!
Jedna z dziewcząt próbowała negocjować:
– Ale czy na pewno nas Pan dowiezie? Zapłacimy jak będziemy na miejscu, co?
Zenek chwilę pomyślał, podrapał się po głowie i rzekł ponownie:
– Po dychu, teraz.
Kipa, na którą ochoczo się wdrapaliśmy, nosiła ślady świeżej zwózki drewna, lecz każdy szczęśliwy, że nie musi podchodzić, siadał w trocinach bez marudzenia. Nastrój panował radosny, robiono sobie zdjęcia, wesoło i złośliwie pokrzykiwano do tych co zdecydowali się dostać na górę o własnych siłach.
Wyścig z Heńkiem
Nie poruszaliśmy się zbyt szybko, o czym mieliśmy się wkrótce przekonać, gdy dogoniliśmy niejakiego Henia. Spojrzał on na samochód, poprawił na głowie żółtą czapeczkę, wydłużył krok i…, bez większego wysiłku zostawił w tyle ciężko rzężącego Stara. Wydawało się, że bezpowrotnie zniknie nam z oczu, lecz wkrótce trafił się prosty i bardziej płaski odcinek drogi, więc pan Zenek mocniej wcisnął pedał gazu i ciężarówka zaczęła doganiać Henia.
– Heniek, jak będziesz pierwszy, to masz 0,7! – krzyknął ktoś siedzący na kipie
Heniek uśmiechnął się szeroko, oczka mu pojaśniały i ruszył z kopyta.
– Polak jest gotów na wiele poświęceń dla zdobycia pół litra – skomentował starszy pan siedzący za nami – Natomiast niepojętych cudów może dokonać, gdy mu się zaproponuje 0,7 l!
– Heniu, przystopuj! – zawołał ktoś inny – Daj samochodowi wytchnąć, bo silnik się zatrze!
Heniek zwolnił, lecz wygrał ten wyścig zdecydowanie.
Zima w Korbielowie – Podróż Roburem
Następnego dnia zyskaliśmy szansę na przeprowadzenie testu porównawczego między komfortem podróżowania „Starem” a „Roburem”. Różnice okazały się prawie niezauważalne, cena o dwa złote niższa. Na kipę nie trzeba było wspinać się po kole, tylko korzystając z metalowej drabinki. Następnie drabinka umieszczana była w tylnej, lekko zmurszałej klapie i stanowiła swoiste zabezpieczenie przed wypadnięciem nieostrożnych pasażerów. Sam „Robur” wydawał się jakiś taki mało solidny, istniała całkiem uzasadniona obawa, że na bardziej stromym podjeździe może się obalić. Najbardziej przerażona była dziewczyna siedząca najbliżej tylnej klapy.
– Po co mi to było – zawodziła – to jest kara za moje lenistwo, przecież mogłam iść pieszo, a tak za chwilę zginę i jeszcze zapłaciłam za swoją śmierć osiem złotych, kretynka jedna!
Widocznie śmierć nie zamierzała się trudzić za aż tak małe pieniądze i szczęśliwie dotarliśmy na górę.
Powroty
Nie były, aż tak ekscytujące, ale wymagały równie dużo cierpliwości i samozaparcia. Wyszukując pojedyncze łachy śniegu czasami udawało się zjechać prawie do samego dołu. Lecz odwilż czyniła nieustanne postępy i wkrótce większość trasy trzeba było pokonać schodząc błotnistą drogą z nartami na plecach. Czasami wracaliśmy sami, czasami w towarzystwie obcych ludzi. Raz, kierowani litością, zgodziliśmy się zaopiekować starszym panem, który okazał się straszną marudą i gadułą. Najwięcej kłopotów sprawiał przy zjeździe, ponieważ zawsze, niezależnie od sytuacji, malowniczo się przewracał. Nie skutkowały rady:
– Proszę się rozpędzić, dalej jest przeciwstok, on nas i tak wyhamuje.
– Nie, nie, nie, żadnego rozpędzenia, ja na pewno się przewrócę!
Jak obiecał, tak też zrobił. Niezwykle profesjonalna to była wywrotka połączona z wypięciem narty. Aż przechodząca obok grupka górali na chwilę się zatrzymała i podziwiała kunszt leżącego. Postali, popatrzyli, podzielili się głębokimi przemyśleniami typu:
– Jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz.
– Zasadniczo, to z odpiętą nartą jeździć z sukcesem się nie da.
I poszli… A my zostaliśmy ze starszym panem nieporadnie gramolącym się z zaspy. Tego dnia droga powrotna wydłużyła się do trzech godzin. Pewnie w ramach rekompensaty nazajutrz trafił się nam baca z wozem i koniem. Może nie był to najszybszy z powrotów, ale na pewno najwygodniejszy.
Tuż przed wyjazdem jeszcze raz natknęliśmy się na Szczupłego
– To co, już wracacie do domu?! – powiedział jakoś tak smutno
– Ech – dodał po chwili – Trzeba będzie przywyknąć do mycia się w zimnej wodzie, matka ciepłą zakręca na amen, jak tylko turyści wyjadą…
Zima w Korbielowie z dzisiejszej perspektywy…
…zima w Korbielowie w stylu późnych lat 90. może wydawać się koszmarem, jednak wtedy tak nie myślałem. Lubiłem Korbielów, ceniłem naturalną życzliwość mieszkańców, cieszyłem się, że miałem szansę śmigać na deskach. Dopiero rok później wybrałem się w Alpy i boleśnie uświadomiłem sobie, jakim zaściankiem narciarskim Europy jesteśmy.
Od kilku lat stan polskich ośrodków narciarskich diametralnie się zmienia. Z jednej strony jest znacznie łatwiej, z drugiej… trochę żal tego przaśnego folkloru.
Więcej o narciarskich przygodach w polskich górach z przełomu XX i XXI w. znajdziecie we wpisach o łazience w Szczyrku oraz o osobach spotkanych na stoku, także o pewnym instruktorze narciarstwa. A jeżeli chcesz poznać, jak to jeszcze dawniej bywało, to zapraszam do kronik narciarskich, pisanych, gdy jeszcze jeździłem z rodzicami, jako nastolatek.
Podobał ci się tekst, lubisz czytać mojego bloga? Możesz zostać jego mecenasem na Patronite i zyskać wpływ na rozwój bloga.
Możesz też jednorazowo postawić mi kawę, jeżeli klikniesz zielony przycisk umieszczony poniżej. Będę ci wdzięczny, za każdy rodzaj udzielonego mi wsparcia 🙂
ha ha ha, wielki podziw wzbudził we mnie talent negocjacyjny pana Zenka … 🙂
świetny tekst, Hegemonie, w sam raz na małą przerwę między pracami świątecznymi ….
spokojnych i radosnych świąt życzę …
Zenek w tych warunkach miał niepodważalne zdolności negocjacyjne 🙂 Dzięki za życzenia i dla Ciebie też wszystkiego, to co najlepsze 🙂
Twoje wpisy czyta się jak dobrą książkę przygodową, Hegemonie 😉
Oby tradycji stało się zadość – zdrowych, wesołych Świąt! 🙂
Po cichu do książki się przymierzam, tylko takie przymierzanie może u mnie trwać i trwać…
Dzięki za życzenia Świąteczne, ja się rewanżuję Noworocznymi 🙂
I przynajmniej o zimie poczytałam i zobaczyłam ją w Twoim wpisie i znakomitych zdjęciach. A Zenek ? rewelacja 😀
Wesołych Świąt Hegemonie i niech to będzie dla Ciebie dobry czas…tak po prostu dobry 🙂
Pisałem i pisałem o zimie i… nareszcie ją przywołałem do porządku 🙂 A Zenek, to po prostu naturszczyk 🙂
Dla Ciebie też wszystkiego co najlepsze w zbliżającym się Nowym Roku 🙂
Ależ piękne przeżycia! Cóż Alpy? Tam tylko jazda na nartach, a dodatkowych atrakcji brak!
Właśnie, bardzo dobrze powiedziane – w Alpach dodatkowych atrakcji brak, a w naszych rodzimych górach czeka wiele niespodzianek 🙂 Pozdrawiam 🙂
Żal mi się zrobiło tego Szczupłego – bez ciepłej wody na dłuższą metę nie wyobrażam sobie życia, no ale do wszystkiego ponoć można się przyzwyczaić 😉 . Poza tym może i nie było na Waszym wyjeździe jak w Alpach, ale czy nie ciekawiej o wiele niż tam 😉 ? Pozdrawiam (załączyłam Ci przy okazji nowy adres mojego bloga).
Było ciekawiej niż w Alpach, tam na dłuższą metę jest po prostu nudno, u nas zbyt przaśnie, dlatego jeżdżę do Czech i na Słowację 🙂
Zauważyłem, że Twój blog dziwnie zniknął i jakoś tak smutno się zrobiło, więc cieszę się, że to tylko zmiana adresu 🙂
Lubię wyjazdy z przygodami, więc podzielam zdanie Mona Lisy. Może w Alpach komfortowo, ale komfort jest dla mnie synonimem nudy, a tej nie znoszę. 🙂 Pozdrawiam i życzę wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku.
Obie z Mona Lisą macie rację. Alpy są zbyt komfortowe i przez to nudne, ale w drugą stronę też nie można przesadzić, raczej niechętnie decyduję się na absolutny brak jakiegokolwiek komfortu, dlatego w ostatnich latach wybieram Słowację lub Czechy…