Droga wyglądała znajomo, skręciłem w nią bez wahania. Niestety, wyprowadziła nas w pole. Musiałem zawrócić.
– Hegemonie, dlaczego nie zapytasz kogoś, gdzie jechać? – zdziwił się Sławek
– Przecież mam mapę!
– No zupełnie, jak mój brat! Będzie błądził przez pół dnia, ale o drogę nie zapyta, nikogo!
– Wiem, jak jechać, tylko się pomyliłem – odparłem z wielką pewnością siebie, chociaż w głębi duszy czułem, że Sławek ma rację
– Widzisz Sławku – odezwała się z tylnego siedzenia mama – Moje dzieci tak mają. Zawsze uważają, że racja jest po ich stronie i nie słuchają żadnych argumentów! Jestem ciekawa po kim to odziedziczyły, chyba po tatusiu, bo to on jest tak przeraźliwie uparty!
– Natomiast mama jest wzorem braku uporu i nigdy, ale to nigdy nie zapiera się przy swoim, tak?
Mama zamilkła, a ja skręciłem w kolejną drogę.
Sławek i niesprawiedliwe plotki
Gdy kupował dom na Wsi nie znałem go, lecz wśród gminu rozeszła się wieść, że to jakiś ksiądz. Przeprowadził gruntowny remont nabytej posiadłości, więc szeptano, że pazerny pleban wzbogacił się na wiernych, a teraz pałac sobie buduje. Jeszcze nigdy plotki nie były aż tak niesprawiedliwe.
Sławka lubi się od pierwszego wejrzenia, przyznają to nawet najzagorzalsi ateiści. Nie ma w nim ani grama pychy, wyniosłości i żądzy pieniądza, tak typowej dla polskiego kleru. Jest za to uśmiech, życzliwość i ogromna ciekawość świata. I ta ciekawość była motorem wycieczki, w której niepoślednią rolę odegrał kaczor…
Goście z Francji i Duda-Gracz
Goście z Francji mieli tłumnie zawitać do Sławka już w następny weekend. On postanowił ugościć ich godnie i uporządkować dom przed wizytą. Generalne porządki mają to do siebie, że zanim nastąpi wyraźna poprawa, poprzedza ją jeszcze wyraźniejszy bałagan. Przez dom Sławka właśnie przechodziła kulminacyjna fala bałaganu. Zbiory porcelanowej zastawy zaściełały ogromny stół w pokoju gościnnym, a elektryk naprawiał szwankującą instalację. Słowo naprawiał nie było adekwatne do sytuacji, gdyż w zależności od ilości spożytego alkoholu, elektryk docierał do domu Sławka lub zasypiał wcześniej, w jakimś przydrożnym rowie.
Zaproszenie na wycieczkę Sławek przyjął z entuzjazmem. Cieszyła go perspektywa oderwania się chociaż na pół dnia z porządkowej Sodomy i Gomory. Zaproponował też odwiedziny kościoła w Toporowie, by koniecznie obejrzeć obraz Dudy-Gracza (wspominałem o nim w artykule o Jurze Wieluńskiej).
Powinowaci czy skoligaceni
I tak, pewnego majowego popołudnia, ze Sławkiem na siedzeniu obok kierowcy i mamą wygodnie ulokowaną na tylnej kanapie auta, ruszyłem na wycieczkę. Prowadziłem nieśpiesznie, przysłuchując się dyskusji, jaką między sobą toczyli pasażerowie. Rozmowa musiała zejść na tematy rodzinne, gdy mijaliśmy Krzeczów, miejscowość, z której pochodziła jedna z gałęzi rodziny mamy (więcej w artykule o królowej Bonie). Wtedy to Sławek wpadł na genialny pomysł, dotyczący przyszłości mojej siostrzenicy Zosi:
– Jak byśmy tak ją wydali za jednego z bliźniaków mojego bratanka, to bylibyśmy powinowaci?
– Nie powinowaci, a skoligaceni – surowo poprawiła mama.
– Dlaczego nie powinowaci?
– Bo skoligaceni!
– Jesteś pewna?
– Oczywiście, że skoligaceni
– Ale słowo powinowaci jest łatwiejsze do zapamiętania…
– Lecz nie bylibyśmy powinowaci, tylko skoligaceni, tak właśnie – skoligaceni! – bardzo wyraźnie ostatnie słowo wyartykułowała mama.
Zaciętą debatę przerwało przybycie do Toporowa, pierwszego z celów naszej wycieczki. Obraz Dudy-Gracza oglądałem z wielkim zaciekawieniem, chociaż miejscowy proboszcz wyraźnie traktował go jako zło konieczne, próbując przesłonić tym, co księża lubią najbardziej – mieszaniną kwiecistego baroku i odpustowej tandety.
Zwiedzamy okolice Wielunia i… błądzimy
W Toporowie nie zabawiliśmy długo, wszak w planach mieliśmy jeszcze kościoły wieluńskie w Grębieniu i Wierzbiu, oraz dwór w Ożarowie. Byłem przekonany, że świetnie znam drogę, jednak wkrótce okazało się, że odpowiedzialnie wyglądająca asfaltówka, nie wiedzieć czemu urwała się na polu rzepaku. Wtedy, to Sławek zasugerował, że mógłbym się kogoś zapytać. Oburzony odmówiłem, lecz gdy kolejna szosa wyprowadziła nas w pole, odpuściłem.
– Dobrze Sławku, jak chcesz, to pytaj, jak dojechać do tego cholernego Grębienia!
Sławkowi nie trzeba było powtarzać dwa razy, uśmiechnął się szelmowsko i raźnie wyskoczył z samochodu. Po krótkim mocowaniu się z wiekową i przeraźliwie skrzypiącą furtką, wbiegł na podwórze i… przepadł na czas dłuższy. Gdy wrócił uśmiechał się jeszcze szerzej.
Nowy pasażer, czyli podróż z kaczorem…
– Hegemonie, załatwiłem zakup kaczora, będzie z niego potrawa, że palce lizać. Gdzie go wsadzimy? Do bagażnika?
– Kaczora, żywego?
– No pewnie że żywego, przecież nie zdechłego! Będzie akurat, jak goście z Francji przyjadą!
– Poważnie?! Chcesz go zabrać?!
– Oczywiście, już się z panem dogadałem!
Tu wskazał na osobnika, który pojawił się u płota i przysłuchiwał naszej dyskusji. Był to tradycyjny „tutejszy”, sól ziemi polskiej. Alkohol oraz papierosy wyraziście wyrzeźbiły jego lico oraz znacznie przerzedziły zęby. Jednak na pewno nie odebrały radości życia, bo uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Kaczuszka prima sort! – odezwała się Tutejszy
– No widzisz Hegemonie, pan potwierdza, lepszego nie znajdę!
– Sławek, ale my przecież jeszcze na wycieczkę jedziemy, parę miejsc mamy zwiedzić…!
– Hegemonie, ty tylko umiesz mnożyć trudności!
– A kaczuszka palce lizać! – poparł Sławka Tutejszy, bez ustanku szczerząc zęby, które swoim stanem przypominały płot okalający gospodarstwo.
– Sławku, jak to żywego kaczora będziesz wieźć?! – jęknęła mama – I on tu będzie biegał po samochodzie?
– No właśnie, chyba nie można tak luzem go trzymać… – w Sławka po raz pierwszy wstąpiło zwątpienie.
– Wsadzi się go do worka po ziemniokach – rozwiał nasz nadzieje Tutejszy.
I tak w dalszą drogę ruszyliśmy już bez błądzenia, za to z kaczorem w worku po ziemniokach. Za sobą zostawiliśmy uśmiechniętego Tutejszego i jego wściekłą żonę, awanturująca się, że bez pytania przehandlował ich niedzielny, rodzinny obiad.
Zwiedzamy okolice Wielunia – kościoły w Wierzbiu i Grębieniu
Dzięki Sławkowi, bo dla niego nie ma rzeczy niemożliwych, weszliśmy do obu, zwykle zamkniętych na cztery spusty kościołów – w Grębieniu i w Wierzbiu. W tej drugiej miejscowości Sławek bez wahania wyciągnął miejscowego proboszcza z hucznego przyjęcia urodzinowego, by ten otworzył nam drzwi świątyni.
Malarstwo niderlandzkie
Po powrocie z wycieczki Sławek wpadł na jeszcze jeden genialny pomysł. Poprosił, abym na fotografii uwiecznił kaczora w otoczeniu kolekcji porcelany.
– Wiesz, to będzie niczym malarstwo niderlandzkie! – rozmarzył się.
Raźno zabrałem się za rozkładanie statywu, ustaliłem skąd będzie padało najlepsze światło, a Sławek tymczasem rozplątywał worek. Gdy wreszcie mógł zajrzeć do środka, mina mu zrzedła.
– Chyba jednak będziemy musieli zrezygnować z malarstwa niderlandzkiego, kaczor nie nadaje się do zdjęcia, tylko do umycia, bardzo starannego umycia…
W tym momencie i do mnie doleciał fetor wydobywający się z worka. Chęć fotografowania przerodziła się w pragnienie zaczerpnięcia świeżego powietrza. I tak, ani kaczor, ani sławkowa porcelana, nigdy nie doczekały się dokumentacji zdjęciowej.
Czasami trzeba zapytać o drogę 😉 Ja nigdy nie wiem jaka jest różnica miedzy wujem, a stryjem, że o koligacjach i powinowactwach nie wspomnę. Nigdy nie podróżowałam z kaczorem 😉
Wiem, że czasami trzeba zapytać o drogę, ale to nie jest łatwe 🙂 Ze stryjem i wuje jest prosto – ten pierwszy, to brat ojca, ten drugi brat matki 🙂 Ale z Paszenogiem czy Świekrą już mam problem.
Ja kiedyś podróżowałem ze szczeniakiem, którego dziecięta postanowiły dostarczyć od nas ze wsi, gdzie go wyrzucił jakiś „dobry człowiek” z samochodu. Piesek najpierw się wysikał. później wypróżnił z jednej strony, a za parę minut z drugiej strony. Za każdym razem było sprzątanie, aż w końcu wpadłem w histerię i kazałem bestię wsadzić do torby, tak że tylko łeb wystawał. W torbie nic już nie narozrabiała. 🙂
I tak jesteś cierpliwy 🙂 Wożenie zwierząt w opakowaniu jest dla kierowcy bardziej komfortowe 🙂
Do końca nie wierzyłam, że weźmiecie tego kaczora… 😉
Ja też, ja też, ale jak człowiek wychowany w kulturze francuskiej uprze się na kaczkę, to nic już nie pomoże, żadne rozsądne argumenty
Takie mam nieprzeparte wrażenie, wynikające z długoletnich obserwacj, iże niechęć pytania o drogę to wybitnie męska przypadłość 😉 Ciekawy wpis, okolice Wielunia bardz bliskie memu sercu.
Jest to przypadłość niewątpliwie wybitnie męska 🙂
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek jechała samochodem z papierową mapą i szukała trasy 🙂 Jak byłam mała i jeździłam z rodzicami gdzieś do rodziny, to zawsze było to zadanie mamy. A jak dorosłam i czasem zdarza mi się być pilotem (niech to brzmi poważnie), to używam tylko nawigacji w telefonie 🙂 Na pewno ta opcja zabiera w większości wypadków pytania o drogę przechodniów, którzy zawsze tak zabawnie wszystko tłumaczą!
Ah, statyw… Planuję jego zakup od tak dawna i do tej pory nie doszło do skutku. Podobnie jak dopiero po 5 latach od zakupu lustrzanki dorobiłam się obiektywu tele.
Ja bez mapy sobie nie wyobrażam. Muszę zobaczyć na jednej wyraźnej planszy przebieg całej trasy. Nawigacji prawie nie używam, gdyż przy niej gubię się bardziej, służy mi tylko wtedy, gdy zabłądzę, jest wypadek, albo w inny sposób się pogubię (co nie jest częste).
W lustrzankach obiektyw tele bardzo się przydaje, statyw tylko czasami
Błądzenie ma swój urok. Poznajemy nowe krajobrazy, ciekawe okolice, a i fotki się wzbogacą, post dłuższy. Nie rozumiem tego, czemu ludzie się denerwują i koniecznie chcą zawsze p r o s t o. Skręcić nie można? Gdzie tak wszystkim spieszno? Slow… Zwolnijmy, wyluzujmy i o drogę nie pytajmy. Będziemy sobą.
Sedeczności.
Cieszę się, że rozumiesz, że czasami można pobłądzić, gdybyśmy nie pobłądzili Sławek by nie miał kaczora…
Kiedy przeczytałam o Twoim Sławku od razu przyszedł mi na myśl mój kolega Czarek. On miał zostać księdzem, lecz odszedł z seminarium. Teraz ma piękną żonę i spodziewają się dziecka, ale przyznam, że właśnie ma w sobie coś takiego, że ktokolwiek na niego nie spojrzy, od razu go lubi. Po prostu jest człowiekiem, którego nie da się nie lubić 🙂
To jest duże szczęście spotykać takich ludzi, oni sprawiają, że i nasze życie jest też bardziej radosne 🙂
Dobrze, że tylko raz zgubiliście drogę! Kto wie, co Sławek by kupił gdyby jeszcze raz poszedł pytać…
Pewnie kozę i jakieś kury. On często kupuje zwierzęta, a potem nie wie, co z nimi zrobić 🙂
ZOO? 😉
Rysunek bardzo mi się podoba 🙂
Jeden kaczor, to nie ZOO 🙂
no jak tak lubi przywozić zwierzęta, to (liczba mnoga), to jednak grozi Mu założenie zoo 😉
Wiesz, masz trochę w tym racji. Miał już kaczora, kury zielononóżki i kozę, więc podstawa pod stworzenie ZOO jest 🙂
Kury zielononóżki???? 😀 😀 😀
Nie słyszałaś o takich kurach? Wyhodowane w Polsce i podobno bliżej im do przodka kury, niż do kur współczesnych. Nie nadają się do chowu stadnego…
Uwielbiam Twoje wpisy, są lekkie, interesujące i bardzo wciągające. A rysunek auta z kaczorem rozbawił mnie do łez!
Dzięki za pochwałę 🙂 Bardzo się staram tak pisać, aby dobrze się czytało, cieszę się, że mi to wychodzi.
Nowoczesność nowoczesnością a mapa to mapa. Zdecydowanie wolę mapę od nawigacji. A Przygoda z kaczorem zabawna, uśmiałam się.
Pozdrawiam 😉
Ja też wolę mapę, ale przyznaję, że nawigacja jest użytecznym wsparciem mapy
…a po dokonaniu umycia zwierzaka trzeba było sfotografować nieboraka 😉
Nie udusił się w tym worze?
Nie, przecież takie worki nie są robione z folii i dość przewiewne, więc spokojnie dał radę przeżyć. Nie wiem, jak Sławek domył kaczora, jakoś nie pałałem chęcią, aby mu asystować w tej czynności 🙂
Siedzę w pokoju nauczycielskim, zaśmiewając się z kaczora i Tutejszego. Dobrze, że pokój pusty, bo jeszcze moi współtowarzysze edukacyjni doszliby do wniosku, że znowu na mózg mi padło. Lubię te Twoje wycieczkowe wpisy, jest humor, fajne zdjęcia i… jakiś taki nieuchwytny element, który za każdym razem napawa mnie do tęsknoty za kolejnymi wyjazdami. A kolejna moja podróż będzie też po Polsce i to chyba w dość nieoczekiwane miejsce, bo do Rzeszowa. Mąż mój koniecznie uparł się, że musi zobaczyć Łańcut, który jest w okolicy. Byłeś? Słyszałeś? Coś polecasz może?
P.S. Świetny obrazek Was w samochodzie!
Moja rodzina pochodzi z Rzeszowa 🙂 Rozumiem Twojego męża i też uważam, że Łańcut koniecznie trzeba zwiedzić. Rzeszów zresztą też, obowiązkowo. Jeżeli starczy czasu, to polecam wizytę w Leżajski – ładne, nieduże miasteczko, a dla chasydów święte, ponieważ z tego miasta pochodził słynny cadyk Elimelech (można zobaczyć jego Ohel).
Z Łańcuta pochodzi Basia, bardzo sympatyczna blogerka, pisząca jako Babownia. Też jest nauczycielką 🙂 Może warto się skontaktować?
http://babownia.pl/
Tak, do Leżajska też mamy zamiar jechać. Już sobie nawet kupiłam przewodnik „Rzeszów i okolice”. Nie mogę się doczekać. Tam są też różne śmieszne miasteczka np. Jarosław 😉 Zresztą jest taki znak z ilością km. na którym najpierw jest napisane Jarosław, a pod spodem Przemyśl, co oczywiście stało się nowym żartem internetowym (No weź przemyśl Jarosław co ty robisz!). A Basię znam i Babownię czytam! Super jest. Wielu fajnych ludzi można poznać przez blogowanie. Zawsze mnie zastanawia jacy są w realu. Jak dorobię się większej ilości czytelników, to zwołam zjazd 😀 Hehe, ale pewnie mało kto by przyjechał…
Rzeszowskie to bardzo fajne tereny, jest tam co robić 🙂
O widzisz, Basię z Babowni znasz, to świetnie. Zorganizuje ten zjazd, możesz się zdziwić, że dużo ludzi przyjedzie. Poznaję grupy, gdzie ludzie skrzyknęli się przez bloga, coś wspólnie zorganizowali i teraz się przyjaźnią. Taką integracyjną rolę blogów, to ja rozumiem 🙂
Ojoj, troszkę mi szkoda kaczora 😉 życie go dopadło brutalnie. A co do obrazu, który jest złem koniecznym dla proboszcza, to tylko wzdycham. Piękny. Wspaniały. WOW. A cała historia bardzo optymistyczna 😀
Taka była dola kaczora, nie zjadł go tutejszy z rodziną, tylko goście z Francji, ale wpierw przeżył podróż życia w worku na ziemniaki 🙂
No pewnie, że to nie honor pytać o drogę 😉 od czego ma się mapę i niezawodną intuicję?
Jak się cieszę, że mnie rozumiesz 🙂
Może to zabrzmi jakoś dziwnie, ale lubię błądzić,nie pytam nigdy o drogę, chyba że robi się ciemno a mnie oblewa paniczny strach (dwa lata temu przeżyłam go w Puszczy Zielonka ) i nie używam mapy. Tak mało w życiu spontanów, więc wycieczki chociaż lubię takie…mało zaplanowane 😉
Podziwiam 🙂 Bez mapy się nie ruszam, chociaż i z nią udaje mi się czasami pobłądzić.
W tym roku użyłam pierwszy raz mapy podczas wędrówki po…Warszawie 😉 A i tak się zgubiłam ale po pierwsze zdążyłam na umówioną kawę a po drugie trafiłam przypadkowo do Wilanowa więc chyba tak źle na tym nie wyszłam 😉
Widać masz dar do podróżowania bez mapy, a jak już się zgubisz, to tylko z korzyścią dla Ciebie 🙂
ale błądząc czasem można coś ciekawego odkryć, na co nie ma szans gdy trzymamy się ściśle wytyczonej trasy 😉
ps. jestem pierwszą, która w razie wątpliwości o drogę jednak spyta.
Ja muszę się przełamać, aby spytać o drogę. Ale masz rację, że błądząc, można odkryć coś niespodziewanego 🙂
Kaczor miał przerąbane. W przenośni i dosłownie 😉
Zasadniczo też nie lubię pytać, ale niekiedy trzeba. Kiedyś polazłam do Tutejszego z mapą w ręce ( a było to we Włoszech) i z pytaniem, gdzie ja na tej mapie jestem, na co on mi z uroczym uśmiechem odpowiedział – Pani nie ma :))
Lubię to włoskie poczucie humoru 😉
Warto się pytać, aby otrzymać taką odpowiedź 🙂 🙂
Zwłaszcza, że potem i tak mi powiedział, co mam robić dalej 🙂
Fajna historia 🙂