Spis treści
Na wysokiej skarpie nad Pilicą w Tarasie stoi domek typu Brda. Zupełnie inny od tych które pamiętam sprzed lat. Przestronny, jasny, wcale nie klaustrofobiczny. Ledwo wciągnęliśmy kajaki na górę otrzymaliśmy olbrzymi gar zalewajki. A potem danie regionalne kugel. Dawno się tak nie najadłem. Zmęczenie bierze górę, idę spać. W łóżku, a nie w namiocie. I przedtem mogę skorzystać z prysznica z ciepłą wodą. Nigdy takich luksusów na żadnym ze spływów nie miałem. Zanim zasnę przez głowę przebiegają wspomnienia oraz opowieści o tym, jak niegdyś wyglądało jedzenie i nocowanie na spływach…
Nocowanie na spływach w skali mikro…
Na pierwszych spływach naszym domem był namiot Mikrus. Musiałem w nim zmieścić się razem z Kuzynem Tomusiem. Do Mikrusa wpełzało się jednocześnie i potem przez całą noc spało na jednym boku, bo obrócenie na drugi, z powodu ciasnoty, praktycznie było niewykonalne. Dzisiaj nie wyobrażam sobie noclegu w takich warunkach, ale w młodości człowiek jest w stanie znieść wiele niewygód i nadal cieszyć się życiem.
Tryskające płomienie, czyli posiłki na spływach
Benzynowa maszynka „Breżniewka” miała sporo zalet i kilka wad. Do zalet przede wszystkim należała jej kompaktowość – mieściła się w całkiem zgrabnym i niedużym pudełeczku. Natomiast największą wadą był niestabilny zawór bezpieczeństwa umieszczony w walcowatym pojemniku na paliwo. Gdy maszynka zbytnio się rozgrzała, nagle z zaworu potrafił buchnąć płomień. W szczególnym niebezpieczeństwie znajdowały się osoby mieszające gotującą się zupę. Na pierwszym spływie płomień z zaworu opalił mi całe przedramię. Zadziałał skuteczniej niż jakikolwiek depilator.
Okazuje się, że Breżniewki nie wyszły z użycia, są tacy, którzy ciągle na nich gotują, a ceny, jakie osiągają te maszynki na różnych aukcjach, znacząco przewyższają koszty zakupu nowoczesnego palnika gazowego.
Nocowanie na spływach – co zmieniła współczesna technologia
Od wielu już lat nie muszę gnieść się w ciasnym mikrusie, tylko śpię w przestronnym i funkcjonalnym namiocie typu igloo. Nie przeciążam płuc dmuchając co wieczór gumowe materace, ponieważ ktoś wymyślił genialne maty samopompujące. Żadna Breżniewka nie opala mi kończyn wszelakich, gdyż używam nowoczesnych kuchenek gazowych. Jednak są tacy, których postęp technologiczny nie cieszy i uważają, że posiłek powinien być ugotowany na ognisku…
Z kociołkiem w objęciach
Gotowanie na ognisku wydaje się takie naturalne i romantyczne, jednak wiąże się z dwoma niedogodnościami. Po pierwsze, garnka po gotowaniu w warunkach spływowych nie da się domyć z pokrywającej go sadzy. Po drugie trzeba wozić ze sobą specjalne „patenty”, na których ten garnek umieszcza się nad ogniem. Niektórzy w tym celu używają solidnych, stalowych śledzi namiotowych, inni sami przygotowują odpowiednie pręty, które co wieczór wbijają w ognisko.
Miłośnikami ogniskowych posiłków, była grupa „Krewnych i znajomych królika”, z którymi pływałem wielokrotnie w ciągu ostatnich lat (przeczytaj artykuł o spływie na Gwdzie). Wozili ze sobą patenty oraz dwa duże kotły – jeden na zupę, drugi na herbatę. Codziennie wyznaczana była osoba, która zabierała ze sobą kotły zajmujące jedno wolne miejsce w kajaku.
Kto sprzątnął jedzenie?
Wspólne wyżywienie grupy liczącej niekiedy ponad 30 osób wymagało też wożenia w kajakach sporych zapasów żywnościowych, przecież czymś ten kociołek trzeba było zapełnić. Dlatego każda z załóg, oprócz swoich bagaży, musiała gdzieś upchnąć w kajaku przydziałowy wór z jedzeniem. Potem niektórzy zapominali o konieczności rozpakowania transportowanych wiktuałów i osoby przygotowujące posiłek co rusz szukały chleba, soli, cukru, herbaty lub kiełbasy.
I właśnie, któregoś wieczoru tej kiełbasy nie dało się odnaleźć. Przetrząśnięte zostały wszystkie kajaki, sprawdzony każdy pakunek pałętający się po obozowisku. Bez rezultatu. Ludzie źli i głodni kładli się spać. Dopiero rano się okazało, że sprawcą zamieszania był niejaki Marcin zwany Palmą (więcej o Palmie we wpisie o Gwdzie). Jako człowiek o liryczno-romantycznym usposobieniu, wiedziony nagłym impulsem wypłynął samotnie kajakiem na jezioro, aby rozmyślać o trudach życia w scenerii zachodzącego słońca. Niestety, na swoją wycieczkę wybrał kajak, w którego kokpicie spoczywała kiełbasa oraz jeszcze kilka innych, istotnych dla przygotowania obiadu składników
Przeszkody, co niejeden spływ zatrzymały
Jaka przeszkoda utrudnia sprawne płynięcie? Korzenie, kamienie oraz zwalone pnie drzew taplające się w nurcie rzeki? A może przenoszenie kajaka przez liczne jazy i zastawki? Absolutnie nie – niejeden spływy został unieruchomiony na kilka godzin przez bar, restaurację, czy zwykły wiejski sklep wypatrzony gdzieś na brzegu.
Zawsze fascynowało mnie zjawisko uporczywego poszukiwania barów i sklepów wzdłuż trasy spływów, chociaż kajaki uginały się pod furą zapasów jedzeniowych. Brać kajakowa nie przepuściła żadnemu, nawet najmarniejszemu wiejskiemu sklepikowi, nie wspominając o barach. Oczywiście głównym towarem nabywanym niemal w ilościach hurtowych było piwo. Olo, będący w sprawach piwno-kajakowych ekspertem wysokiej klasy, twierdził, że prawdziwy mężczyzna cztery piwa wypija w drodze ze sklepu na biwak, a dopiero potem przystępuje do właściwej konsumpcji.
Nie zawsze siermiężnie…
Przy całej swojej siermiężności spływy oferowały czasami także luksusy. Szczególnie wtedy, gdy w ekipie spływowej znalazł się rodowity Włoch. Enzo niewątpliwie był rodowitym Włochem, który nie wyobrażał sobie rozpoczęcia dnia bez kawy. I to nie jakiejś kawy rozpuszczalnej, tylko prawdziwej, parzonej. Zawsze woził ze sobą niewielką kafetierkę i co rano budził największych śpiochów zapachem świeżo parzonej kawy, której starczało dla każdego. Szkoda, że Enzo na kajaki wybiera się tak rzadko…
Nocowanie na spływach – Władek z Bernardem
Bakcylem kajakarstwa zainfekowali mnie rodzice. W swojej młodości dużo pływali. Kajakarstwo nie było wtedy zbyt popularne, a warunki jeszcze bardziej siermiężne niż te, które pamiętam ze moich pierwszych spływów
Na jeden z wyjazdów rodzice wybrali się ze swoim dobrym znajomym Władkiem oraz jego serdecznym przyjacielem Bernardem. Rodzice byli znakomicie przygotowani na trudy spływowe i kłopoty zaopatrzeniowe głębokiego PRL. W licznych workach taszczyli konserwy, ryże, kasze i wszelki inny niezbędny prowiant. Natomiast Władek wsiadł do pociągu tylko z niewielkim plecaczkiem, ledwie zapełnionym do połowy. We trójkę z niecierpliwością czekali na przybycie Bernarda. Nie było pewności, czy się pojawi. Wreszcie, tuż przed odjazdem pociągu, dotarł na peron – elegancko ubrany w garnitur i z teczką krzepko dzierżoną w dłoni.
Potem moi rodzice żywili się konserwami, natomiast Bernard z Władkiem codziennie chodzili do wsi kupować świeże jajka, ziemniaki i inne dobra, dzięki którym jadali dużo smaczniej. Spali w namiocie rozkładając gazety pod plecami i nakrywając się koszulami, bo innego sprzętu biwakowego nie posiadali.
Posiłek z niespodzianką
Posiłki na spływach często mają wymiar survivalowy. „Niebo zaciąga się beznadziejnie chmurami” – pisał mój tata w swoich notatkach spływowych – „i nie ma wcale nadziei na szybkie wypogodzenie. Płyniemy, jak w mokrej kąpieli. Trudno nawet podziwiać piękne widoki. We wsi zatrzymujemy się pod mostem i tu zjadamy obiad – chleb ze śledziem i budyń z dżemem. Most nie jest zbyt szczelny i deszcz przez niego trochę przecieka, poza tym jeżeli ktoś przejeżdża mostem, do naszego budyniu sypią się pająki. Tym niemniej zjadamy cały obiad z wielkim apetytem”
Luksus dzisiejszych czasów
Rano nie muszę jeść budyniu z pająkami, tylko przygotowaną przez gospodynię pyszną jajecznicę. Po śniadaniu ruszamy na kolejny odcinek Pilicy. Czy żałuję, że nie śpię w namiocie i nie gotuję posiłków na ognisku? Trochę tak, ale znacznie bardziej cieszę się piękną rzeką oraz dobrym towarzystwem, bo tak naprawdę te dwa czynniki decydują o tym czy spływ będzie udany czy też nie. Noclegi i jedzenie mają znaczenie drugorzędne.
Tak jak Ty wspominasz spływy kajakowe, tak ja wspominałam kiedyś obozy wędrowne i wyjazdy kilkudniowe z młodzieżą, dziś nie odważyłabym się na takie eskapady, ale przyznaję, że uczyły samodzielności i zaradności.
Wieczory przy ognisku i zaopatrzenie to wątki same w sobie godne opowieści 🙂
Wiesz, że ja nigdy nie byłem na obozie wędrownym? Teraz tego bardzo żałuję…
haha, ten różowy flaming wśród kajaków wygląda epicko, jakby to powiedział mój syn 😉
Twój syn ma bardzo celne komentarze, dobrze oddające istotę tematu 🙂 A flaming był boski 🙂
zdecydowanie, dobre towarzystwo i cudna przyroda są najważniejsze. żaden wypasiony nocleg tego nie zastąpi.
flaming w towarzystwie kajaków wywołuje szeroki uśmiech :)) nie spodziewałabym się spotkać go na spływie.
Ja też nie spodziewałem się spotkać flaminga na spływie, a jednak 🙂
widocznie to był flaming spływowy 😉
życzę w takim razie abyś rychło pohasał sobie po górach i pagórkach 🙂
To był na pewno flaming spływowy 🙂
Czytając Twoje wspomnienia trochę żałuję, że przygodę z nocowaniem pod namiotem czy też z próbą spędzenia choć jednego dnia na kajaku zwlekałam tak długo 🙂
Widocznie trzeba było troszkę poczekać na ten właściwy pierwszy dzień na wyprawę kajakową. Są też dobre strony – tyle nowych rzek do odkrycia i przepłynięcia 🙂
pod namiotami menu potrafi oszołomić składnikami. mi zdarzyło się gotować herbatę na patelni postawionej zimą w ogień, bo innych naczyń nie było, a kaprys zażądał herbaty o północy. w ogniu płonęły sosnowe gałęzie, więc herbata była dymno-żywiczna.
moim zdaniem płynie się (bądź idzie w góry) między innymi po to, żeby później wspominać i opowiadać – na pewno jesteś mile widzianym gościem na każdym wieczorku towarzyskim.
Dawno nie byłem gościem na wieczorku towarzyskim 🙂 A wspomnienia nawet gorsze chwile zamieniają potem w ładne 🙂
Czytając Twój wpis miałam nadzieję, że wspomnisz o naszym wspólnym spływie 🙂. Było dziko, były pająki i wódeczka w czasie burzy. A, i był rewelacyjny abordaż w wykonaniu Tomka. Podczas abordażu częstował nas piwkiem. Pamiętam też, kiedy jeden z członków załogi nie zdążył po przerwie na siusiu wsiąść do kajaka, który został przez porwany przez rzekę 😌. Hej przygoda 😀
Basia, na każdym spływie jest tyle przygód, że czasami nie nadążam ich zapisywać 🙂
Prawie czułam się jak niegdyś na obozach. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że pamięta się trudy, a nie wygody. Najważniejsze jest jednak towarzystwo i atmosfera, co tam reszta. Ludzie wokół tworzą atmosferę i zaprzątają pamięć na dłużej niż trwa spływ.
Serdecznie pozdrawiam
To jest bardzo prawdziwe, co napisałaś – pamięta się głównie trudy, wygody szybko zapomina, a w każdym razie ich wspomnienie nie jest aż tak intensywne
Sypiało się i w … kajakach. Dobrze wysuszony i zakotwiony, ustawiony burtą do bryzy daje fajne i bezpieczne miejsce do spania, jest gorzej gdy w środku nocy zachce się siku na ten przykład, no ale czasami i z namiotu trudno się wygrzebać 😉
Fakt, czasami z namiotu nie można się wygrzebać 🙂 Spanie w kajaku jest nawet wygodne (szczególnie, gdy ma się dmuchany kajak), ale w czasie deszczu mało komfortowe…
Piękne wspomnienia;) Uwielbiam klimaty z czasów studenckich, a nawet teraz, mając do wyboru gwiazdki hotelowe i gwiazdki nad głową, zawsze zwyciężają te drugie. W ilości bagażu zdecydowanie jestem Władkiem. Podczas miesięcznej wędrówki przez Hiszpanię plecak ważył 5 kg (w porywach do 6 kg, doliczając wodę na starcie dnia) i naprawdę niczego mi nie brakowało. Jeśli czegoś nie mam, improwizuję, czym mogę to zastąpić;) A z moich polskich patentów biwakowych: polecam kratkę od zwykłego, małego grilla. W połączeniu z kamieniami, których zawsze można poszukać na miejscu, powstaje idealna kuchnia polowa, a pstrągi upieczone na niej smakują wyśmienicie (sprawdzone info 😉 Pozdrawiam… Czytaj więcej »
Dzięki za ten pomysł z kratką do grilla 🙂 Chociaż z kamieniami nie zawsze jest tak łatwo. Ja niestety mam sposób pakowania po rodzicach, boję się, że czegoś zabraknie, a potem zazdroszczę tym, co improwizowali…
Breżniewke znam, na reko bardzo się przydaje. No i spanie na karimatach i w śpiworach to też standard. Namioty w lecie tez się zdarzają. Także teges… tylko brakuje mi umiejętności wiosłowania w jednym kierunku :)))))
A tę umiejętność można bardzo łatwo wytrenować 🙂
marzy mi się taka wyprawa, ale niekoniecznie kajakiem, ale takim różowym cudem 🙂 😉
Zdaje się, że ostatnio różowe flamingi są bardzo popularne 🙂
Przezacny post! Często biwakujemy, więc opisywane przez Ciebie historie nie są nam obce, choć o „breżniewce” nigdy nie słyszałem, a biwakuję już dłuuugo:)) Teraz na szczęście są ultraszybkie i ultralekkie kuchenki, więc gotowanie w terenie, to sama radość:) PS. Za czas jakiś, wrzucę post o spływie, ale trochę takim innym:)))
Nie słyszałeś o breżniewce? Jestem zdziwiony
Jestem ciekaw co to będzie za inny spływ 🙂
Ach, jaki cudowny klimatyczny wpis 🙂
Dziękuję za tak miłą ocenę 🙂
Podejrzewam, że gdybym spływał gdzieś kajakiem, to też niecierpliwie wypatrywałbym baru lub chociaż sklepu…
Na szczęście w Polsce nie trzeba zbyt długo wypatrywać, bo tych przybytków na popularnych szlakach jest pod dostatkiem 🙂
Sam zaczynałem swoje wyprawy od wściekle pomarańczowego Mikrusa, cudem kupionego w sklepie turystycznym w Otmuchowie. Do dzisiaj nie mam pojęcia, jak się tam mieściliśmy we dwójkę z plecakami?
Dzięki za fajne wpisy i pozdrawiam serdecznie 🙂
Też się dziwię, że mieściłem się do tak małego namiotu i jeszcze dałem radę się wyspać. Ale kiedyś człowiek był nieśmiertelny 🙂